
Batur
Wulkan Batur przyciąga mnie jak magnes. W jakiś niewyjaśniony sposób elektryzowała mnie myśl o tej wyprawie. Początkowo myślałam, że to bardzo trudna fizycznie dla mnie ekspedycja. Później rozmawiałam z Bobim, który jak się okazało był na szczycie wielokrotnie i uspokoiłam rozbujałą wyobraźnię. W pakiecie z teoretycznym wprowadzeniem otrzymaliśmy namiar na niesamowitego przewodnika, który miał nam towarzyszyć w tej nocnej wyprawie. Nocna dlatego, że najbardziej widowiskowy jest wschód słońca oglądany ze szczytu wulkanu i temperatura na trekking jest idealna.
Batur to wciąż aktywny wulkan (ostatnia większa aktywność była w 2000 roku) powstały po gigantycznej erupcji poprzedniego wulkanu. W wyniku, której utworzyła się kaldera o średnicy 12 km! I to właśnie ze środka dawnego olbrzymiego krateru wyrósł obecny Batur. Nie jest może bardzo wysoki, bo mierzy 1717 m, ale wygląda imponująco. Piękny krajobraz tworzy razem z Górą Abang (2153 m), wulkanem Gunung Agung (3142 m) oglądany do tej pory tylko z miejscowości Kintamani. Fascynujący!
Nadszedł odpowiedni czas, aby zdobyć szczyt. To właśnie dziś! To ten dzień. Z uwagi na to, że nie mieliśmy z kim zostawić naszych chłopców Daniel postanowił tym razem zostać „na dole”. Zdobyć szczyt zamierzałam z siostrą Izą i bratem Tomaszem. Z takim wsparciem można iść na Księżyc. Uspokojona przez Bobiego, że to wejście to nic nadzwyczajnego oczekiwałam spełnienia.
Wynajęliśmy pokoje w Mapa Lake View nad Jeziorem Batur. Urocze miejsce otoczone ogrodami, gdzie uprawiano warzywa, z widokiem na nasz cel – czyli Batur z jednej i Górą Abang z drugiej, no i Jezioro Batur oczywiście.
Ekipa ekspedycyjna położyła się na odpoczynek w granicach 20.00. Ale jak tu zasnąć, jak po głowie ganiają tysiące myśli. Z przewodnikiem -Putu w umówionym punkcie mieliśmy się spotkać o 2.30. Tak przeżywaliśmy ten wyjazd, że byliśmy na miejscu o 2.00. Zapoznaliśmy się i miło gawędziliśmy. Putu okazał się być bardzo ciepłym i serdecznym człowiekiem z olbrzymim pokładem spokoju wewnętrznego, którym potrafił zarażać. Szef z którym oficjalną część załatwia się osobiście spóźniał się i nie mogliśmy wystartować. Wreszcie około 2.40 pojawił się, skasował 700.000 IDR/ za 3 osoby i dostaliśmy zielone światło. No to w drogę. Latarki włącz i … „panie przodem”.
Pokonywaliśmy tzw. całą trasę, czyli pierwszy odcinek drogą asfaltową w miarę płasko, później stopniowo w górę. Ciemność zupełna, dosyć chłodno – jak na Bali oczywiście, ale serca gorące. Kolejnym etapem było zejście na wydeptaną przez setki nóg dróżkę. Cała trasa z resztą podzielona była na etapy. Z góry wiedzieliśmy ile mniej więcej będziemy się wspinać. No i zaczęło się … sapanie. Już po kilku większych krokach pod górę zaczęliśmy się rozbierać. Momentalnie zrobiło się gorąco, a pot spływał strugami. Rozsądek podpowiadał, aby nie rozbierać się totalnie, ale z każdym metrem kolejne warstwy lądowały w plecaku. Przed nami była jedna kilkuosobowa grupa, która swoje potknięcia okraszała salwami śmiechu. Było nam niezmiernie miło ich słyszeć, bo okazało się bardzo szybko, że nie jest to takie łatwe na jakie wygląda. Tym bardziej, że moje trapery leżą sobie wygodnie w Polsce i odpoczywają, a tutaj niestety mam tylko adidasy do kostki. Lepsze to niż … klapki, a i podeszwa niczego sobie. Nie ma co się zasłaniać wyposażeniem, tylko krok za krokiem do góry. Mniej więcej w połowie wysokości ukazał się naszym oczom widok „świetlnej” ścieżki utworzonej przez latarki ludzi podążających ku górze. Wtedy też zrozumieliśmy, że lepiej wyjść nieco wcześniej, niż później utknąć w korku na trasie. Dobrze, że nie rejestrowałam swoich parametrów życiowych, bo myślę, że skali by zabrakło. Wejście jest naprawdę trudne fizycznie. Chwilami myślałam, że serce wyskoczy mi na zewnątrz, ale nie. Zdobyliśmy szczyt. Potwierdzam też, że wędrówka nie trwa dłużej niż 2h – łącznie z odpoczynkami. To niewiarygodne, ale tak jest. Byliśmy na tyle wcześnie, że mieliśmy czas na odpoczynek przed seansem głównym. Na szczycie jest coś na kształt naszego schroniska, gdzie można kupić: kopi bali, herbatę czy makaron w kubku. Nieco później weszli tubylcy z „przenośnymi sklepami”, gdzie oferowali prócz wody także piwo! Nie wydaje mi się, aby mieli klientów – nie ten target. Większość osób miała jednak wszystko niezbędne ze sobą, bo oczywiście ceny były wysokie (jak sam wulkan). Jak już wszystkie życiowe funkcje wróciły do normy koniecznie trzeba było się ubierać. To zadziwiające – na szczycie było 19 stopni, ale odczuwalna temperatura znacznie niższa.
Spektakl zaczyna się! Pierwsze kolory zapowiadały piękny pokaz. Chmury nachodzące i odpływające w mgnieniu oka. Cudowne obrazy. Naprawdę warto!
Jak już słońce ogarnęło szczyt na dobre, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, pojawiło się stado dzikich małp żyjących w kraterze. Oczywiście skradły słońcu dużą część widowni. Fotografowie mieli używanie. Małpy za to pożywienie w ilości wprost proporcjonalnej do sprytu, zwinności i szybkości.
Cudowny czas.
Cóż jak się wdrapaliśmy to i zejść trzeba. Wiedzieliśmy, że to najłatwiejsze zadanie nie będzie mając w nogach świeże wspomnienie wejścia. Ale teraz było jasno. Można było podziwiać widoki niebywale piękne na każdym poziomie.
Zeszliśmy cali i w komplecie. Bez żadnych urazów i o własnych siłach. Dla osób lubiących trekking polecam ten trip! Niesamowite obrazy kładące się na sercu, no i pokonywanie samego siebie, swych strachów i cielesnych ograniczeń.
Jedyną przeszkodą na jaką nie ma się żadnego wpływu jest pogoda. Nasza prognoza przewidywała opady w 80%, ale prócz burzy na horyzoncie rozświetlającej ciemności żadnego deszczu nie napotkaliśmy.
Przewodnik. To bardzo kontrowersyjny wątek. Oficjalnie podobno lokalni nie powinni utrudniać wspinaczki na własną rękę, ale słyszałam różne historie zwłaszcza Rosjan czy Polaków właśnie. Niefajne historie z przepychankami czy przebitymi oponami w tle. Dla mieszkańców to główne źródło utrzymania i nie dziwię się, że nie podoba im się jak kolejne pieniądze „przechodzą” im koło nosa. Po ilości napotkanych osób sądzę, że biznes jest bardzo dochodowy. W czasie naszej wspinaczki będąc blisko celu nie wiadomo skąd wyłonił się lokalny człowiek sprawdzający czy mamy właściwego opiekuna. Nie wiem jak mogłaby się potoczyć ta opowieść, gdybyśmy szli sami. Ja osobiście polecam naszego przewodnika – Putu. Otrzymaliśmy profesjonalne wsparcie, siłę spokoju, pomocną dłoń w trudnych momentach, znajomość cudownego człowieka oraz obsługę foto 🙂

